Po usilnych staraniach ,w postaci dwóch podejść , w celu upolowania ulotkowego sushi wreszcie dopięłam swego. W pełnym sklepowym świetle rozsądek wypiął się i poszedł spać więc nawet nie spojrzałam na skład , by sprawdzić co tam będę jeść w rzeczywistości lub nie, tylko z wywieszonym po pas językiem zapakowałam tackę z produktem do koszyka (?) Nie, nie tym razem, bo nie wierząc własnym oczom, w szczęście ostatniego produktu, trzymałam upragnioną zdobycz w ręce ( razem z napojem jogurtowym ).
Teraz pozostało mi wyczekać, aż pojawi się odwaga do konsumpcji "obcego" kulturowo dania.
Na początek poszła zagrycha w postaci 3 mniejszych krążków ( ledwo widoczne na samym dole okienka). Strach został przełamany.
Wydatek nie poszedł na marne ( zdjęcie ulotki). Apetyt na resztę roladek wzrósł niepomiernie.
Co prawda miałam wybór, bo obok była porcja o większej gramaturze ( Sushi Toshii), ale lepiej ryzykować z mniejszym wydatkiem. Ryzyko się opłaciło, bo na sam koniec znalazłam ukryty w górnej części tacki-skarb.
Z powodu stopniowego otwierania i konsumowania - po zjedzeniu sushi sote ( tu: bez dołączonych dodatków)mogłam delektować się resztą:
1. Imbir marynowany zjadłam na surowo .
2. Z pasty chrzanowej ( o smaku chrzanu japońskiego wasabi)wycisnęłam zielone balaski na jajko postwielkanocne.
3. Sos sojowy czeka na zużycie w odpowiednim momencie. Może podprawię nim biały serek podczas robienia pasty?
Po satysfakcjonującej mnie w zupełności uczcie sięgnęłam na odwrotną stronę tacki, by dowiedzieć się co zjadłam. Nie było tam nic co by mnie mogło przestraszyć, więc mogłam spokojnie oddać się trawieniu.
Potem popatrzyłam na opakowanie i pomyślałam, że może się przydać...( niewykorzystane przydasie po pewnym czasie lądują tam gdzie ich miejsce).
I skłamałabym gdybym napisała, że jadłam danie o suchym pysku. Nie obyło się bez wina. Najwidoczniej okres niewinności (= bez win) mam już za sobą. W ten to sposób znowu straciłam dziewictwo.
Ps. No i nie wiem czy już mam się bać życia wiecznego czy nie? Wszak uleganie zmysłom i ich zaspokajanie to diabelskie sztuczki? A może czasem warto się rozbestwić?